Podroz do Indii

środa, czerwca 21, 2006

Czlonkowie spolecznosci Gesmo - dzien 13

Tego dnia musielismy wstac zdecydowanie wczesnie. Autobus wyjezdzal wczesnym rankiem o godz. 5.00. Godzina ta byla nie tylko trudna dla nas, ale rowniez dla obslugi hotelowej. Kiedy zeszlismy do recepcji okazalo sie, ze nikogo tam nie ma i nie ma nam kto otworzyc drzwi. Przez chwile krzyczelismy, ale nikt nie odpowiedzial na nawolywania. Kamila energicznie sprawdzila glowne wyjscie. Okazalo sie, ze bylo otwarte. Nie czekajac dluzej poszlismy w kierunku autobusu. Ciagle nie dawala nam spokoju mysl, iz nie rozliczylismy sie z obsluga hotelowa. Dotarlismy do autobusu. Wiekszosc osob juz byla na miejscu. Okazalo sie jednak, ze wyjezdzamy pol godziny pozniej, wiec postanowilismy wrocic do hotelu z nadzieja, ze tym razem spotkamy kogos z obslugi. Ufff... na szczescie znalazl sie ktos. Juz mielismy czarne wizje, iz zostaniemy zatrzymani na lotnisku w dniu odlotu i umieszczeniu w areszcie. Tymczasem obsluga hotelowa byla zdziwiona naszym pojawieniem, tak jak bysmy tam w ogole nie mieszkali. Uregulowalismy rachunek i wrocilismy do autobusu. Zajelismy nasze miejsca w autobusie deluxe :]
Jazda tego dnia wygladala niemal tak samo jak dzien wczesniej, no moze z tym wyjatkiem, ze gory w tym regionie byly jeszcze wyzsze. Najlepszym sposobem na przetrwanie byla bezustanna drzemka. Okolo godziny 16 po poludniu dotarlismy do miasta Leh - stolicy Ladakh, najbardziej gorzystego obszaru calych Indii, tu gdzie Himalaje spotykaja sie z Zanskarem oraz Indus przetacza swe wody. Miejsce, gdzie w zimowe miesiace, siedzac w jednym miejscu mozna nabawic sie poparzenia slonecznego czesci ciala wystawionej na slonce oraz odmrozic czesci ciala pozostawione w cieniu. Na miejscu odczulismy wyrazna roznice w stosunku do miast, ktore odwiedzalismy do tej pory. Nie bylo ono gwarne tak jak wiekszosc indyjskich miast. Bylo spokojna oaza wsrod gor, dla dusz spragnionych odpoczynku. W tej czesci regionu Ladakh zdecydowana wiekszosc mieszkancow ma rysy azjatyckie, co spowodowane bylo naplywem uchodzcow z Tybetu. Sprzedawcy byli duzo mniej natarczywi, choc rowniez szukali okazji do sprzedania swoich wyrobow.
W pierwszej kolejnosci udalismy sie na poszukiwanie hotelu. Kierujac sie wskazowkami z naszego przewodnika, udalismy sie miedzy innymi do hotelu Padma, ktory ostatecznie okazal sie najsensowniejszy w okolicy. Marzylismy tylko o jednym, zeby zjesc cos normalnego. Cos normalnego, to znaczy cos innego niz omlet z tostem czy ryz z warzywamy, ktore w ciagu dni spedzonych w domach na wodzie stanowily nasz monotonny, niezmienny zestaw posilkowy. Kamila bylaby w "stanie zabic", gdyby tylko ktos podal jej ryz z warzywami. Wychodzac z hotelu, menedzer zaproponowal nam wsparcie przewodnika. Jednak na slowo przewodnik dostawalismy gesiej skorki. Byl to drugi tydzien naszego miesiaca miodowego tymczasem prawie nigdzie nie wychodzilismy bez towarzystwa innych osob. Zdecydowanie zaprotestowalismy i na eksploracje miasta wybralismy sie sami.
Wiedzeni wskazowkami naszego przewodnika dotarlismy do restauracji Gesmo. Oczywiscie restauracji w rozumieni indyjskim. To znaczy w Polsce umiescilibysmy ja w obszarze barowym :-) Z radoscia na twarzach zaczelismy czytac kolejne pozycje menu, zeby dotrzec do tej, ktorej z ogromna nadzieja wypatrywalismy. Jest! Serwuja tutaj pizze. Wreszcie cos kontynentalnego, znajomego. I to jeszcze pizza! Dolozylismy jeszcze do tego zupe pomidorowa, tosty z serem i czosnkiem i bylismy w siodmym niebie. Pelni szczescia dopelnilo piwo zakupione w pobliskiej, innej restauracji.

wtorek, czerwca 20, 2006

Wyruszamy do Lehu - dzien dwunasty
Dzien zaczal sie koszmarnie :D Musielismy wstac o 5 30 (Polskiego czasu o ... 2 00). Od samego rana mielismy male spiecie z wlascicielem lodzi. Niby drobiazg, bo pod nasza nieobecnasc (trekking) zginely Mariusza buty, co zgosilismy juz poprzedniego dnia. Syn wlasciciela beztrosko twierdzil, ze bedziemy je mogli u\odebrac u niego w Delhi za dwa tygodnie, przed powrotem do Polski. Zdawalo sie do niego nie docierac to, ze wowczas na niewiele nam sie zdadza, gdyz bedziemy mosieli kupic nowe. Jedyne, jakie Mariusz mial na zmiane to buty za kostke, zimowe - w sam raz na wspinaczke, ale malo praktyczne na 40 stopniowe upaly. Ale przeciez o co nam chodzi - pytal ze zdziwieniem wlasciciel???? Na szczescie mala awantura o 6 rano w domu + obawa wlasciciela o to, ze inni mieszkancy moga cos uslyszec poskutkowala. Buty jakby wyrosly spod ziemi i sie znalazly :) A jedna z teorii wlasciciela co do ich braku mowila, ze moze ktos idac do miasta je zalozyl i ze na pewna sie znajda (!) Ale to dopiero poczatek atrakcji dnia 12. Zaraz po "aferze sandalowej" okazalo sie, ze nasz "kochany" menedzer :D zapomnial (?), ze mial zaplacic za nasza podroz do Lehu - umowa z wczesniejszych negocjacji. Jak sie pozniej okazalo nie tylko o tym zapomnial ale i o zarezerwowaniu dla nas bietow na autobus ... Po dotarciu na dworzec autobusowy okazalo sie, ze nie ma dla nas miejsca w autobusie. Kierowca zaproponowal nam, ze mozemy skorzystac z miejsc w "pierwszej klasie" - czyli usiasc kolo niego na froncie z innymi 7 - 9 osobami. Dobrze ze nie zaproponowal nam miejsc na dachu, bo i tak jezdzacych ludzi widzielismy. Nie wdajac sie w szczegoly "afera autobusowa" (chyba mamy wiecej afer w ciagu 2 h niz ciagu miesiaca w Polsce - no dobra, nie ;) trwala kolo godziny. Pasazerow przybywalo i rzeczywiscie miejsca dla nas nie bylo. Nie chcac zostawac dluzej w Srinagarze musielismy zgodzic sie na podroz w kabinie kierowcy. Nadszedl moment kiedy to, "jednoczesnie kocha sie i nienawidzi to miejsce". Na froncie nie siedzielismy dluzej niz 15 / 20 minut. W chwile po tym, kiedy autobus ruszyl, znalazly sie dwie osoby, ktore zamienily sie z nami miejscami. Usiedlismy na samym koncu autobusu hmmmm czy wymienilismy siekierke na kijek ...Jazda autobusem w Indiach absolutnie w niczym nie przypomina tego, co znamy z polskich realiow. Jechalismy autobusem deluxe. Jestesmy ciekawi, co przychodzi wam na mysl, kiedy czytacie "deluxe". Pewnie to, co przychodzilo nam do glowy - wypasisty nowoczesny, klimatyzowany autobus z telewizja i innymi bajerami. Otoz, nie. Prawde mowiac najgorszy polski autobus, jaki widzialem w ciagu ostatnich kilku lat byl o niebo lepszy od tutejszego wysokiego standardu deluxe. Aczkolwiek zwazywszy na warunkich w jakich te autobusy jezdza i na sposob jazdy kierowcow - nie ma sie czemu dziwic.Zajelismy wygodniejsze (?) miejsca a autobus jechal dalej... tak naprawde zaczela sie jazda pelna niezapomnianych wrazen. Kiedy tylko wyjechalismy z miast krajobraz stawal sie coraz bardziej gorzysty, zas autobus zaczal piac sie po kretych drogach. Trasa, ktora podazalismy jest czynna tylko kilka miesiecy w ciagu roku i jest w ciaglym remoncie. Poniewaz droga calkowicie prowadzi przez gory, wiec jak sie mozna domyslec nielatwo jest utrzymac ja w nalezytym porzadku (tzn. indyjskiego porzadku ;-). Co jakis czas na drodze pojawialy sie kamienie lub fragmenty bardzo slabo przejezdne. Oczywiscie nie bylo mowy o zadnych barierkach bezpieczenstwa, mimo iz jezdnia umiejscowiona jest na skraju zbocza gory oraz srednio co kilkaset metrow jest bardzo ostry zakret (kat > 90 stopni). Poza tym sama szerokosc drogi jest kontrowersyjna, gdyz jak na warunki europejskie nadawalaby sie dla conajwyzej ruchu jednokierunkowego. Tymczasem tutaj, mimo iz niewielki fragment byl jednokierunkowy, ruch odbywal sie w obydwie strony. Niesamowita gimnastyka samochodowa towarzyszyla sytuacjom, kiedy spotykaly sie dwa autobusy, badz autobus i ciezarowka. Zazwyczaj jeden z pojazdow stawal, zas drugi balansujac na skraju przepasci, staral sie ominac ten pierwszy. Aczkolwiek zanim dochodzilo do wymijania, zazwyczaj obydwaj rozpedzeni kierowcy beztrosko pedzili nie zwazajac na nic z predkoscia, ktora daleko przekraczala wszelkie normy bezpieczenstwa na tego typu drodze. Czesto okazywalo sie, ze dopiero na zakrecie kierowcy zauwazali sie na wzajem, z ogromnym wrzaskiem trabili na siebie i hamowali z calych sil, tak ze stawali kilkadziesiat centymetrow od siebie. Pozniej klocili sie przez kilka minut, ktory komu ma ustapic i dopiero po tym przystepowali do manewru wymijania. Na drogach indyjskich panuje zasada "im wiekszy pojazd, tym wiecej praw rosci sobie na drodze", totez spotkania dwoch duzych pojazdow czesto prowadzilo do konfliktow.Pedzac z ogromna jak na te warunki predkoscia, podskakiwalismy co chwile (co bylo dla Kamili szczegolnie bolesne ze wzgledu na pozostalosc po wczorajszym zjezdzaniu z gorki), zoladki wywracaly do gory nogami, zas serce podchodzilo co chwile do gardla, kiedy wchodzilismy w kolejny ostry zakret, a kierowca nawet nie raczyl przyhamowac. Poza tym kurz dostawal sie kazda szczelina autobusu uniemozliwiajac nam oddychanie. Ilosc wrazen, jaka dostarczala nam jazda, mozna zapewne porownac ze skokiem na bungee.Osloda tej karkolomnej jazdy byly niesamowite widoki, ktore moglismy podziwiac (choc w tych warunkach nie bylo to latwe) za oknem. Kamila podekscytowana szalala z aparatem fotografujac zmieniajaca sie scenerie. Poznym popoludniem dotarlismy do miejscowosci Kargil, gdzie zatrzymalismy sie na noc. Ze wzgledu na trase gorska, autobusy nie jezdza noca. Tu tez rozeszly sie nasze drogi z Georgem, Anglikiem z ktorym chodzilismy po gorach, gdyz on preferowal naocleg najtanszy z mozliwych, a my zwazwyszy na Indyjskie standardy, wolelismy zaplacic nieco wiecej. My przynajmniej mielismy lozko, nawet dwa, George musial zadowolic sie "deska do spania". Zaraz po znalezieniu noclegu wyruszylismy na miasto. Mamy chyba dar do przyciagania do siebie pozytywnych ludzi. Na naszej drodze pojawil sie miejscowy Hindus. Poczatkowo myslelismy, ze chce nam cos sprzedac i juz kombinowalismy jak sie go pozbyc, kiedy od slowa do slowa okazalo sie, ze pracuje w Delhi i na wakacje przyjechal do rodzinnego domu. Nami zainteresowal sie z czystej uprzejmosci w stosunku do obcokrajowcow. Oprowadzil nas po wszystkich zakamarkach Kargilu, opowiadajac jego historie oraz zycie tutejszych mieszkancow. Spedzilismy wspolnie caly wieczor, na koniec odprowadzil nas do hotelu, gdzie przed pozegnaniem wymienilismy adresy i obiecalismy sobie pozostac w kontakcie. To jest niesamowite w tym kraju, ze ludzie potrafia podejsc do ciebie na ulicy, po to by cie powitac w Indiach, zapytac jak ci sie podoba, zaoferowac pomoc. Ech fajnie tu.
W Kargilu spotkalismy tez Australijki (matke z corka), ktore poznalismy w autobusie jadac do Srinagaru. Okazalo sie, ze takze jada do Lehu. Jaki ten swiat maly...

niedziela, czerwca 18, 2006

Powrot zdobywcow - dzien 11.

Pobudka 7 rano. A mialo byc tak pieknie .... :D a tymczasem, nie mozna sie wyspac. Trzesac sie z zimna, czekalismy na podanie smacznego sniadanka. Szybko je zjedlismy i wyruszylismy w droge. W polowie marszu nad jezioro bliscy bylismy zawrocenia. Niemniej jednak nie poddalismy sie i twardo maszerowalismy dalej, skupiajac swoja uwage na osniezonych gorach. Jezioro do ktorego dotarlismy bylo niemal calkowicie zamarzniete, zas temperatura byla bliska zeru. Dodajmy ze, pakujac sie na wyjazd zakladalismy ze temperatury oscyluja w granicach 30 stopni. Wracajac z powrotem zafundowalismy sobie zjezdzalnie na sniegu. Kamila az do dzisiaj ma obita pupe :D Strasznie zmeczeni dotarlismy do obozowiska na obiad i juz kilka chwil po nim musielimy ruszac w droge powrotna. Mimo ze schodzenie wydaje sie duzo latwiejsze, droga wydawala sie nie miec konca. Zaczelismy wpadac w swego rodzaju trans monotonnego, nieustannego schodzenia. Calkowicie wyczerpani dotarlismy do miejsca, z ktorego wyruszylismy na samym poczatku. Przewodnik zafundowal nam 5-dniowy trekking w 3 dni. Dzieki temu udalo nam sie zobaczyc naprawde piekne miejsca. Gory nie wydawaly sie inne od Polskich, moze byly nieco wyzsze. Zasadnicza roznica bylo to, ze spotkalismy ludzi, ktorzy zyja dziko w gorach. Powszechny byl widok pasacych sie koni, ogromnych stad owiec i cyganskich namiotow. Pieknie. W pelni docenilismy niematerialne wartosci naszego zycia, cudowne rodziny, przyjaciol i bliskich. Wspominalismy nasze niedawne spotkania z najblizszymi podczas slubu i wesela.... jeeeah. Po powrocie do domu na wodzie mielismy niewiele czasu na spakowanie sie, szybki telefon do rodzicow, gdyz o 6 rano nastepnego dnia wyruszalismy w 2-dniowa podroz do Lehu...

Poznalismy szczesliwych ludzi - dzien 10.
Pobudka 7 rano. Cieple sniadanko do lozka ;-) a raczej na kocyk przy strumyku. Okolo godziny 8 rano cala ekipa wyruszyla w gory. Przygladalismy sie z zaciekawieniem naszej calej ekipie - koniom objuczonym calym naszym bagazem, radosnym cyganom, ktorzy zdawali sie wcale nie meczyc wspinaczka, czego nie mozna bylo powiedziec o nas. Juz w polowie drogi wchodzac na pierwsza gore, dawaly sie we znaki braki kondycyjne :-) Dopingowalismy sie nawzajem z Georgem, wchodzac z trudem pod gore. Wspinaczka na miejsce docelowe - naszego nowego obozowiska - trwala do godziny 14. Calkowicie wykonczeni dotarlismy na miejsce, marzac o chwili odpoczynku. Na miejscu czekal juz na nas goracy obiad (konie i przewodnik dotarly na miejsce duzo wczesniej :) ). Okazalo sie, ze nasza radosc z dotarcia na miejsce nie trwala dlugo, gdyz dowiedzielismy sie, ze pol godziny po obiedzie wyruszamy w dalsza droge - do jeziora oddalonego o jakies 2 godziny wedrowki. Jezioro bylo polozone na wysokosci ok. 4000 m. n. p. m. Nie wiedziec czemu podroz zajela nam trzy godziny. Niemniej jednak widok jeziora u stop ogromnej gory, pobliskich wzgorz i odleglych szczytow zapieraly dech w piersiach. Mimo zmeczenia, ktore nam ciagle towarzyszylo, widoki gor rekompensowaly wszystko. Wracajac mielismy okazje przejechac sie na koniu, ktorego zabralismy ze soba. W zasadzie powinnismy pisac o kucykach a nie koniach :) Mariusz zajezdzil konia, biednego kucyka, tak ze uslyszal po polgodzinnej jezdzie "Horse is finished" :D Wrocilismy do obozowiska o zmierzchu, prosto na kolacje. Byl to niesamowity wieczor. Usiedlismy razem z cyganami w ich, nazwijmy to, domku/stajence. Usiedlismy razem przy ognisku i przygladalismy sie, jak przewodnik przygotowuje dla nas kolacje. Poczulismy blogi spokoj i udzielila nam sie beztroska zycia charakterystyczna dla cyganskiego zycia. Stwierdzilismy, ze widzimy prawdziwie szczesliwych ludzi, ktorzy nie gonia za nowosciami tego swiata, a ktorzy potrafia sie cieszyc z chwil spedzonych razem oraz otaczajaca ich przyroda. Pelni spokoju poszlismy spac, wiedzac, ze nastepnego dnia czeka nas wedrowka nad drugie z pobliskich jezior i powrot do domu.

Trekking - dzien 9
Nasza przygode trekkingowa przezylismy wspolnie z sympatycznym anglikiem Georgem Morrisem, ktorego spotkalismy kolo przystani, z ktorej odplywaly lodzie Shikara. Nie obylo sie bez malej afery od samego rana. Anglik byl przekonany, iz jedziemy na 5 dni, gdyz tak mu powiedzial menedzer :) Kolejne male klamstwo wlasciciela. George natychmiast zmienil decyzje i postanowil jechac z nami, tylko na 3 dni. Podroz do wioski, z ktorej mial wystartowac trekking trwala ok. 2 godzin jazdy jeepem. Byla to wystarczajaca ilosc czasu, zeby poznac sie z naszym nowym towarzyszem podrozy. Dowiedzielismy sie od niego, iz Srinagar nie jest zbyt bezpiecznym miastem i od czasu do czasu zdarzaja sie zamachy bombowe oraz potyczki miedzy miejscowymi ekstremistami. Cale szczescie, ze tego nie wiedzielismy, gdyz moglismy spedzic beztroskie dni w tym miescie. Cudownie bylo pozostawic za plecami caly zgielk miasta, poczuc wiatr we wlosach, sluchac indyjskiej muzyki i widziec jak coraz bardziej zblizamy sie do gor. Po drodze mijalismy cyganski festiwal, co nieco opoznilo nasze przybycie do wioski. Niemniej jednak dalo mozliwosc wymienienia czekolady na chrupki z cyganskim dzieckiem. Juz wtedy udawalo sie zauwazyc ten spokoj i beztroske na twarzach tutejszych ludzi. Coraz dalej wjezdzalismy w gory. Osiedla mieszkalne ustepowaly pojedynczym domom, zamieszkiwanymi przez gipsy people (cyganow). Cygani ci nie maja nic wspolnego z cyganami, ktorych znamy. W ten sposb nazywa sie tutaj ludzi, ktorzy zyja w gorach, pasa owce i wszystko, co potrzebne do zycia, czerpia z natury. Po przyjezdzie na miejsce zostalismy ugoszczeni herbata oraz obiadem przywiezionym z domu na wodzie. Przewodnik powital nas oraz ustalilismy, ze tego dnia pojdziemy tylko na krotka rozgrzewke, gdyz jest zbyt pozno, by wyruszac na wspinaczke. My wspinalismy sie na pobliska gora, zas pozostala czesc ekipy (przewodnik, 4 cyganow i 5 koni) rozbijala obozowisko na najblizsza noc. Konie oczywiscie nie rozbijaly obozowiska :D Juz ta pierwsza proba dala nam sie niezle we znaki i z ogromnym trudem dotarlismy do przewidzianego, przez idacego z nami cygana, miejsca. Maszerujac po gorach czulismy sie duzo lepiej niz w Dehli czy Srinagarze. Do obozu wrocilismy o zmierzchu. Czekala na nas juz goraca kolacja, ktora jedlismy siedzac na kocach przy strumyku i spogladajac na pobliskie gory. Bylo cudownie. Szybko zmeczenie dalo sie we znaki i poszlismy spac w rozbitym namiocie. Nastepnego dnia czekala nas pobudka wczesnie rano i intensywna wspinaczka.

wtorek, czerwca 06, 2006

Oj dzieje sie - dzien osmy
W dniu dzisiejszym pochlonelo nas odrobine szalenstwo zakupow. Zaczelismy kolekcjonowac zbior upominkow, ale o tym ciiii. Musze napisac tylko o jednym heheehhehe bardzo mnie rozbawil fakt kupowania szali :D jak po burzliwych negocjacjach wrocilismy do pokoju, Mariusz byl przekonany ze kupilismy obrusy :D kocham Cie kotku :*
No i jeszcze bardzo wazna rzecz ... odnajdujemy spokoj. Sporo czasu w dniu dzisiejszym poswiecilismy medytacji ... chrzescijanskiej. Myslimy, ze musielismy przyjechac az tu, by odnalezc cos co bylo tak blisko nas, troche niewidoczne dla "oczu".
To tyle na razie kochani. Jutro wyruszamy w gory na trzy dni, wiec odezwiemy sie dopiero w sobote. Caly czas jestesmy myslami z wami. Jak pewnie wiecie, wszedzie dobrze, ale w domu najlepiej :D

Jest super - dzien siodmy :D
Pod koniec dnia szostego oraz z samego rana dnia siodmego, negocjowalimy z menedzem warunki naszego wyjadu w ..... Himalaje :D Musimy przyznac, ze bylismy twardzi. Nasza przewaga polegala na tym, ze nam tak bardzo nie zalezalo, zeby wyjechac, jak menedzerowi. Kazdy dzien naszego pobytu u niego to jeden dzien bez pracownika, gdyz Gulama wszedzie z nami chodzil. Ostatecznie udalo nam sie zejsc z 360$ do 275$ za dwie osoby.
Tego dnia wstalismy bardzo wczesnie bo o ... 4 45 :)Postanowilismy udac sie na pobliski targ na wodzie. Ludzie sprzedawali na nim kwiaty, warzywa, przyprawy. A co najwazniejsze wszystko odbywalo sie na lodkach. To byl niesamowity widok :D
Po powrocie z targu kolo godziny 7 i przespaniu jeszcze 2 godzinek, reszte dnia postanowilismy poswiecic ogladaniu miejscowych meczetow. Bylo niesamowicie, tym bardziej, ze nasz tutejszy przyjaciel jest muzulmaninem. Wprawdzie do pierwszego meczetu wprowadzal nas z pewna doza niepewnosci. Zapewne obawial sie, czy odpowiednio bedziemy sie zachowywac. Rowniez z duzym niepokojem przygladalismy sie zageszczajacemu sie wokol nas tlumowi. Przeciez bylismy w starej czesci miasta - rzadziej odwiedzanej przez turystow. Na szczescie Gulama wytlumaczyl miejscowym cel naszego przybycia i moglismy wejsc do srodka. Przed wejsciem do tego meczetu, jak i do wszystkich pozostalych, musielismy zdjac buty. Kamila musiala byc odpowiednio ubrana - zakryte ramiona i rece oraz glowa. Poza tym Kamila nie mogla wejsc do wszystkich czesci meczetu, gdyz niektore z nich byly przeznaczone tylko dla mezczyzn. Oddalismy sie cichej modlitwie.
Najbardziej niesamowita czesc dnia byla dopiero przed nami. Meczety byly polozone w okolicy domu rodzinnego Gulama, do ktorego postanowil zaprowadzic nas. Poznalismy jego mame i kuzyna. Oprowadzil nas po swoim domu, ktory byl skromny, aczkolwiek przepelniony cieplem. Wspolnie z jego matka wypilismy herbate, zjedlismy ciasto. Niesamowite bylo doswiadczenie smaku slonej herbaty z mlekiem. Cudownie bylo tam posiedziec przez chwile i odczuc prawdziwy smak indyjskiego zycia.
Pozniej odwiedzilismy jeszcze dwa meczety. Pierwszy z nich byl zalozony 800 lat temu przez tureckiego muzulmanina. Turysci niemuzulmanscy i kobiety nie mieli tam jednak wstepu. Meczet moglismy podziwiac jedynie poprzez jego okna. Drugi z meczetow byl ogromny, w ksztalcie kwadratu. Jego konstrukcje podpieralo 320 kolumn. Legenda glosi, ze jedna z nich zostala wzniesiona przez boga, lecz nie wiadomo ktora.
Jako ostatni zwiedzilismy meczet przy miejscowym forcie, mieszczacym sie na wzgorzu. Pobliskie okolice rowniez nalezaly do Starego Miasta. Gulama poprosil, abysmy tutaj nie trzymali sie za reke, gdyz w miejscowym zwyczaju takie zachowanie jest niedopuszczalne.
Zaczal padac deszcz i powoli musielismy sie ewakuowac. Po drodze udalo nam sie jeszcze zajrzec do swiatyni Sikhow. Padajacy deszcze nie dawal nam spokoju, wiec postanowilismy wrocic na lodz.
Na miejscu dowiedzielismy sie, ze wychodzimy w gory dopiero pojutrze, wiec postanowilismy, ze nastepny dzien robimy sobie wolny.
Bardzo zzylismy sie z Gulamem. Mamy wrazenie, ze zaczyna sie rodzic miedzy nami wiez oraz wzajemne dbanie o sibie. On na swoj sposob stara sie nam urozmaicac pobyt, doradzac podczas zakupow czy zwiedzania. My na swoj sposob staramy sie dbac i o niego. Wczoraj bylismy na wspolnej kolacji. Wrocilismy dosc pozno na lodz i po drodze musielismy wspolnie kombinowac co robilismy, by menedzer nie robil problemow Gulamowi. Ech .... jesli tylko udaje sie spotkac kogos, kto nie chce na nas zarobic, czuje sie takie niesamowite cieplo od ludzi.

niedziela, czerwca 04, 2006

Swiatynia Shankaracharya - dzien szosty
Wstalismy skoro swit okolo godziny 11 (no coz w Polsce jest wlasnie 6.30 :P). Zjedlismy sniadanko zlozone z omleta i tostow oraz lekko przeslodzonej herbaty. Wlasnie zamierzalismy wyruszac w strone swiatyni, oczywiscie w towarzystwie Goluma, kiedy do biura zawolal nas wlasciciel. Jak zawsze z propozycja nie do odrzucenia. Zaproponowal nam wyjazd w gory na 5 dni za jedyne 272 $ / osobe :D Oczywiscie utwierdzal w tym, ze jest to oferta nie do odrzucenia, ze nikt w okolicy nie jest w stanie go pobic. Wedlug przewodnika powinnismy zaplacic ok. 40 $ / dzien. On sobie policzyl duzo wiecej. Na chwile obecna nie jestesmy zainteresowani wyjazdem za takie pieniadze, aczkolwiek wspinaczka na Himalaje brzmi kuszaco. Zobaczymy jak sie sprawy rozwina - bedziemy cwiczyc nasze umiejetnosci negocjacyjne. Na chwile obecne zamierzamy obejrzec wszystko w okolicy. Ewentualnie wczesniej wyruszyc w dalsza droge do Leh w Ladakh.
Tymczasem okolo 14.00 wyruszylismy w strone swiatyni. Mielismy do pokonania trase 5.5 km, wiec zdecydowalismy sie na piesza wedrowke. Trasa wiodla przez krete serpentyny az do samego szczytu, jednak zapal nas nie opuszczal. Juz na samym poczatku zolnierze spisali ponownie nasze dane z paszportow, zaraz potem moglismy isc dalej. Droga ku szczytowi byla bardzo przyjemna. Rozmawialismy z Golumem o jego rodzinie, rodzinnym domu, zwyczajach. Nawet wymienilismy sie adresami i obiecalismy mu przyslac do niego nasze wspolne zdjecia. W ciagu poltorej godziny udalo nam sie dotrzec na szczyt. Tam zaskoczyla nas kolejna kontrola. Tym razem bardziej dokladna, przeszukano nasze plecaki oraz nasze kieszenie. Z jakiegos niewiadomego nam powodu kazano zaostawic dwie paczki lekarstw i plyte CD (warto dodac ze w kieszeni plecaka bylo przynajmniej kilkanascie innych opakowan). Byc moze zabrano je po to, zebysmy mieli po co wrocic :D
Rozpoczela sie wedrowka wzdluz dlugich schodow prowadzacych do swiatymi. Bylo ich okolo 300. Mijalismy bardzo wielu odswietnie ubranych hindusow, ktorzy i tu bardzo przyjaznie nas witali. Kiedy dotarlismy do samej swiatyni, miala miejsce kolejna - trzecia kontrola - nas i naszego ekwipunku, ale poniewaz zolnierze nie znalezli niczego podejrzanego, moglismy pojsc dalej. W swiatyni znajdowal sie rodzaj oltarzyka przy ktorym siedzial pewien hindus. Kazdy podchodzil do niego. Rysowal kazdemu kropke na czole jako znak boga, nastepnie w jedna reke wlewal wode a w druga dawal troche ryzu. Wode nalezalo wypic a ryz zjesc. Odwazylismy sie na zjedzenie odrobiny prazonego ryzu. Nastepnie wszyscy podchodzili do posagu boga Ganeszy, proszac go o laski. Ciekawe jest to, ze wzdluz drogi do swiatynii jak i w niej wnetrzu znajdowaly sie wiszace dzwonki, w ktore kazdy wchodzacy uderzal. Mialo to symbolizowac modlitwe. Po opuszczeniu swiatyni przysiadlismy sie do grupki hinduskiej. Rozbawione dzieci zagadywaly nas.
W drodze powrotnej rozmyslalismy co dalej zrobic. I jutro wybieramy sie na zwiedzanie pobliskich meczetow oraz fortu. Po zejsciu na dol do miasta Kamile zlapal kryzys - naglego zmeczenia zgielkiem, smrodem ulicznego gwaru. Po doswiadczeniu tego zgielku, bedziemy sklaniac sie do znalezienia ciszy i spokoju. Zaraz bedziemy wracac do domu na kolacje, marzac o kanapce z pomidorem :D, takiej jak na Marty i Krzyska weselu :-)

Srinagar - dzien piaty
Wstalismy bardzo pozno, bo okolo 13 ;) Zjedlismy spoznione sniadanie i wyruszylismy rozejrzec sie po centrum. Co wazne - wlasciciel nigdy nie puszcza nas bez przewodnika, bo jak twierdzi chce nam zapewnic calkowite bezpieczenstwo. Choc zapewne chodzi o to, bysmy nie trafili w rece konkurencji, ktora moglaby nas przechwycic. Swoja droga Golum, ktory nam towarzyszyl, dorabia sobie prowizjami za zakupy dokonywane w sklepach swoich przyjaciol. Poczatkowo irytowalo nas jego towarzystwo na kazdym kroku, ale z czasem zaczelismy odczuwac jego dobre strony. Rzeczywiscie czuc, ze sie o nas troszczy, zawsze targuje sie z rikszarzami i sprzedawcami, mimo ze to my placimy. Polubilismy jego obecnosc. Byl naszym "aniolem strozem" na ulicach Srinagar. Dzieki jego obecnosci nie jestesmy kontrolowani zbyt czesto przez wojsko, ktore jest tutaj na kazdym kroku. Przez ostatnie kilkanascie lat do 2004 roku pomiedzy Indiami a Pakistanem trwaly walki o Kaszmir. Od dwoch lat panuje tutaj pokoj. Jedyna pozostaloscia po konflikcie jest obecnosc zolnierzy, ktorzy mieli opuscic te tereny w zeszlym roku, ale jak to powiedzial Golum: "India is always late", wiec pewnie jeszcze troche czasu minie zanim wojsko opusci te tereny. Wieczor spedzilismy w kafejce internetowej, dzieki czemu moglismy spisac nasze wrazenia z kilku poprzednich dni. Z lezka w oku ogladalismy zdjecia ze slubu - sa przepiekne :) POmijajc fakt, ze nie wiedziec czemu, wiazanka Kamili byla zielonego koloru. No coz, nie jestesmy w stanie odpowiadac za jakosc monitorow w Srinagar. Wieczorem delektowalismy sie bananami i czeresniami zakupionymi na miejscowym markecie (bazarze). Dostalismy nawet kolacje do lozka, ale wcale nie ze wzgledu na urodziny Mariusza. Po prostu wlasciciel mial gosci w domu, zas z powodu deszczu nie moglismy jej zjesc na zewnatrz. W prezencie urodzinowym Mariusz dostal wspaniale dehlijskie wydanie Ulissessa Jamesa Joyce'a. Mniammm... prawdziwy rarytasik :) Wykonczylismy wodke weselna w nadziei (nie myslcie, ze az tyle wypilismy - po prostu 3/4 wylalo nam sie po drodze :(), ze uchroni nas przed konsekwencjami spozywania tutejszego jedzenia. Zmeczeni usnelismy, nawet nie wiedzac kiedy.

Domy na wodzie - dzien czwarty
Zanim wjechalismy na teren Kaszmiru, wszyscy obcokrajowcy w autobusie zostali poddani kontroli paszportowej. Nie byla to byle jaka kontrola. W pelni umundurowani zolnierze poprosili nas na bok, aby spisac odpowiednie dane z paszportu. Wpisali "Kamila Maria" zamiast Kamila Burbo :D i "Mariusz Henryk" zamiast Mariusz Sieraczkiewicz :-) Wyprowadzilismy ich z bledu. Mimo pierwszej obawy przez kontola, okazalo sie pozniej, ze byl to bardzo milo spedzony czas :D Zolnierze wypytywali nas skad jestesmy co robimy.
Potwierdzila sie refleksja dnia wczorajszego, ze nikt nie chce na tu skrzywdzic :D i ludzie sa bardzo przyjaznie nastawieni. Bardzo otwarcie nastawieni na obcokrajowcow i to powodowala, ze zaczynaismy czuc sie tu coraz lepiej. Mariusz dodaje ze "jak w domu" ale hmmm nie wiem czy moge sie z tym zgodzic. Nastwienie jestesmy na doswiadczanie tego miejsca, kultury. Czasem jest to bardzo intensywne doswiadczanie pod kazdym wzgledem.
Niecale dwie godziny pozniej bylismy juz na miejscu. Zastaly nas piekne widoki, piaszczyste plaze. Z dworca autobusowego odebral nas symaptyczny gosc imieniem Gulama (nie wiemy dlaczego, jego imie kojarzy nam sie z Golumem ;). Z niepokojem wygladalismy, ktora z lodzi stanie sie naszym domem na najblizsze 10 dni. Dlaczego z niepokojem? Niektore z nich wygladaly naprawde strasznie, az dziw ze jeszcze plywaly po wodzie. W myslach blagalismy, zeby tylko to nie byly wlasnie te. Podplynelismy szikara (tak nazywa sie tutejsze lodzie), do calkiem niezle wygladajacego frontu lodzi, jednak ta okazala sie domem wlasciciela. W glebi znajdowal sie dom na wodzie wygladajacy nieco gorzej. Nasz pokoj standardem nie przypominal ani hotelu, ani pokoju u matki. Z niepokojem przygladalismy sie jego katom. Bylo to pomieszcze zbudowanie glownie z dosc grubej dykty z oknami wychodzacymi na pobliskie gory. Tak. Ten przepiekny widok na Himalaje zrekompensowal nam wszelkie niedogodnosci naszego nowego lokum. Niestety lazienka tez jest wspolna, no ale w koncu jestesmy w Indiach. Pewnie moglibysmy trafic duzo gorzej. Zaraz po rozpakowaniu i kapieli nasz Golum zabral nas na wycieczke po okolicznej zatoczce. Bylo cudownie. Zobaczylismy wodne ogrody pelne lotosow, ktore wedlug opowiesci Goluma, zakwitaja co rano na jedna godzine. Plynelismy licznymi kanalikami przecinajacymi wodne ogrody. Obserwowalismy prace tutejszych kobiet. Widzielismy piekny zachod slonca na srodku jeziora. Zaraz po tej wyprawie czekala na nas przepyszna kolacja. Od tej pory przestalismy stronic od hinduskiego jedzenia. Kolacje zjedlismy w towarzystwie 2 japonczykow, niemieckiej pary i jednego anglika. Fajnie bylo posiedziec w tak miedzynarodowym gronie, aczkolwiek trudno bylo znalezc wspolny temat rozmow. Kolo godziny 23 udalismy sie na zasluzony odpoczynek. Zalozylismy, ze spimy do oporu, zeby odespac trudy dotychczasowych podrozy.

sobota, czerwca 03, 2006

Podroz do Kaszmiru - dzien trzeci i polowa czwartego :D
W czwartek, kolo poludnia udalismy sie do naszego zaprzyjaznionego biura. Oczywiscie po zawilych rozliczeniach z matka wlasciciela i dajac sie po raz pierwszy porzadnie naciagnac na opate za tak zwana obsluge :D i najlepszym sie czasem zdarza.
W biurze oczywiscie czekal na nas nasz "przyjaciel" wlasciciel. Zagrozilismy mu, w zartach oczywiscie, ze jak cos bedzie nie tak, to Mariusz jako informatyk stworzy mega wirusa, ktory obiegnie caly swiat z informacja o tym jak nas oszukal :D no dobra zartujemy. Nasz wczorajszy przewodnik zawiozl nas na dworzec autobusowy hmmmm ... Juz coraz mniej nas dziwi i niepokoi sposob jazdy po ulicach. Na tak zwanym dworcu autobusowym czekal na nas tak zwany autobus delux. Nie bardzo wiemy co to mialo wspolnego z autobusem delux hmmm moze kolo niego stalo :D Wazne, ze mielismy miejsca obok siebie. Poza nami w autobusie jechaly 3 australijki, 1 francuska i jakis blizej niezidentyfikowany europejczyk. Podroz mijala nam bardzo szybko. Juz po pierwszych 30 minutach autobus zlapal gume. Niemniej jednak po jakis 30 minutach kierowcom udalo sie zmienic opone i kontynuowalismy podroz. Kozystajac z postoju zakupilismy chipsy ... majac nadzieje, ze doswiadczymy nowgo indyjskiego smaku. Niestety, znajomy smak uniemozliwil nam konsumpcje ich. Podroz do Kaszmiru przezylismy na coli (ku uciesze Mariusza :P), ciastkach od mamy (wielka buzka dla mamy:*), zakuponych chlebkach. Chlebki kupilismy podczas nocnego postoju w dzikim terenie dzungli, gdzie chlebki rosna na drzewach.
Sprawdzamy czy uwaznie czytacie :P:P:P No dobra nocny postoj byl, chlebki tez :D ale powstawaly w niesamowicie skomplikowanym procesie, gdzie jeden pan urabial ciasto, drugi ugniatal kulki z urobionego ciasta a trzeci mial hmmm jakis ogromny kamien w ogniu, na ktory rzucal urobione ciasto :D i po jakis 2,3 minutach byly upieczone chlebki. Innym potrawom balismy sie zaufac ... az do rana gdzie kupilismy kanapke z warzywami, ktora bez naszej zgody pan wrzucil na tluszcz i usmazyl. Byla intrygujaco dobra, ale niestety bardzo tlusta co odczuly nieco nasze zoladki ;(
Z czasem karajobraz za oknem zmienial sie. Wysuszone plaskie tereny ustepowaly gorskim, drzawiastym zboczom. Powietrze bylo duzo lzejsze i chlodniejsze a wlasciciele straganow mniej natarczywi. Droga wiodla przez bardzo krete gorskie serpentyny. Podziwialismy kierowce, jak udaje mu sie wyprzedzac inne samochody. Pokonanie 390 kilometrow z Jammu do Srinagar zajelo prawie 12 godzin. Po drodze mielismy jeszcze kontrole na wewnetrznej granicy Kaszmiru, ale o tym napiszemy juz jutro.

Pozdrawiamy wszystkich i idziemy swietowac Mariusza urodziny :D Myslami jestesmy tez z Toba Aga. Wszystkiego dobrego na nowej drodze zycia i zalujemy ze nie mozemy byc osobiscie. Caly czas jestesmy z Toba myslami :*:*:*

People are strange when you're a stranger, faces look ugly when you alone ... - dzien drugi Tego dnia zrozumielismy, ze kluczem do sukcesu jest pokonanie strachu przed innoscia. Ale po kolei ... Okolo godziny 10 obudzil nas telefon w pokoju hotelowym. Polprzytomni odebralismy go, jednak nie za bardzo rozumiejac co mowi do nas recepcjonista, poszlismy spac dalej. Gdy telefon ponownie zadzwonil o 11.30 zaczelismy podejrzewac, iz nasz pokoj nie zostal zarezerwowany na dluzej, co potwierdzil glos w sluchawce. Nagle sennosc odeszla na bok. Nawet nie rozbierajac pidzam, szybko narzuciwszy cos na siebie szybko pobieglismy do "zaprzyjaznionego" biura podrozy. Nasz opiekun potwierdzil, ze nie ma dla nas wolnego miejsca. Teraz bylismy juz pewni, ze pokoj w hotelu byl tylko jednorazowym wybiegiem zachecajacym do skorzystania z oferty biura. OPiekun przedstawil nam propozycje nie do odrzucenia - 165$ zamiast wczorajszych 230$ za 10 dni spedzonych w Sinigar w domach na wodzie. Po chwili namyslu postanowilismy pojechac. Jedynym problemem bylo to, ze autobus wyjezdzal za godzine, a my nie bylismy jeszcze spakowani. Dostalismy 15 minut na spakowanie sie. W blyskawicznym tempie dotarlismy do hotelu w obstawie chlopaka z biura, zebysmy czasem po drodze nie zgineli. W ekspresowym tempie spakowalismy sie. Po powrocie do biura zauwazylismy, ze osob, z ktorymi mielismy jechac tym samym autobusem, juz nie bylo. Jak sie domyslelismy z tonu rozmowy wlasciciela z jednym ze swoich pracownikow - jest jakis problem. Od slowa do slowa okazalo sie ze nie ma dla nas miejsca w autobusie w dniu dzisiejszym. Powiedzielismy, ze nie mamy zamiaru z nimi dluzej wspolpracowac i zazadalismy zwrotu pieniedzy. Oczywiscie byla taka opcja, ale wlasciciel biura zaoferowal, ze podrzuci nas polowe drogi jeepem a reszte pokonamy innym autobusem. Widzac nasze wahanie, przedstawil nam druga opcje. Zaproponal, ze zostaniemy jeszcze jeden dzien na jego koszt w domu jego matki, dostaniemy przewodnika oraz ze zaprasza nas na kolacje. Ta oferta wydawala nam sie korzystniejsza i dawala mozliwosc taniego spedzenia jeszcze jednego dnia w Dehli. Ponadto wydawala sie bezpieczniejsza niz jazda jeepem, szczegolnie w nocy. Kretymi uliczkami zostalismy zaprowadzeni do domu matki wlasciciela biura. Daleko bylo mu do standardu hotelu, co najwazniejsze jednak wydawal sie byc czysty. Szybciutko rozpakowalismy najpotrzebniejsze rzeczy i wzielismy prysznic. Dodajmy, ze srednia temperatura w Dehli wynosila ok. 40 st. celsjusza, wiec pot lal sie z nas niemilosiernie.
Zapytalismy o przewodnika. W oczekiwaniu na niego matka zaprosila nas na sniadanie i herbate. W miedzyczasie oprowadzila nas po swoim mieszkaniu, pokazujac swoj dobytek. Kolorystycznie wnetrza przypominaly nasze mieszkanko .... ahhhhhh - cieple kolory poczawszy od zoltego, poprzez czerwony az do fioletowego. Na sniadanie dostalismy tosty, piekielnie slodka herbate z mlekiem i bardzo slone maslo. Z lekkim niepokojem spojrzelismy na podany posilek i duza ostroznoscia przystapilismy do jedzenia. Przez kolejne pol, czekajac na przewodnika, ogladalismy indyjskie seriale wraz z matka i jej mlodszym synem. Kilka chwil pozniej w drzwiach pojawil sie przewodnik, jednak stwierdzil, ze o tej porze jest zbyt goraco na zwiedzanie i zasugerowal zostac jeszcze godzine. Poszlismy odpoczac w naszych nowych lozkach, bacznie obserwujac czy nie ma w nich robakow. :)
Ledwo wstalismy po 17. Roznica czasu ciagle dawala nam sie we znaki. Wyjrzelismy na korytarz - przewodnik juz na nas czekal. Zastanawialismy sie co jeszcze moze nas czekac tego dnia.
Przewodnik zaczal prowadzic nas na market, ale powiedzielismy mu, ze spedzilismy tam caly wczorajszy dzien. Chcielismy zwiedzac miasto. W pierwszej kolejnosci pojechalismy do swiatyni hinduskiej, do ktorej poprzedniego dnia nie udalo nam sie dotrzec.
Juz po tych pierwszych minutach spedzonych z przewodnikiem, zauwazylismy, ze z nim jest nam duzo latwiej poruszac sie po miescie. Jego obecnosc dawala nam swojego rodzaju ochrone przed nachalnymi sprzedawcami. Dawal nam wiele cennych uwag odnosnie funkcjonowania w Dehli. M. in. przedstawil nam strategie targowania. Sugerowal, ze nie wolno wdawac sie w polemike, nalezy odejsc kilka krokow, a sprzedawca prawdopodobnie sam zaproponuje nizsza cene. Jednoczesnie uswiadomilismy sobie, ze wlasnie w taki sposob, choc dosc przypadkowo, udalo nam sie uzyskac znizke w biurze podrozy. Dosc duzym mankamentem naszego przewodnika byl to, ze slabo poslugiwal sie jezykiem angielskim, co go poczatkowo bardzo blokowalo. Jednak zauwazywszy, ze nie przeszkadza nam to zbytnio, zaczal opowiadac o swojej zonie, dwojgu 1 i 3-letnich dzieciach mieszkajacych w polnocnej czesci Indii, ktorych nie widzial juz od 5 miesiecy.
Ciekawe bylo to, ze miejscowi witali nas z otwartoscia. Dzieci ochoczo podchodzily do nas i podawaly reke. W ogrodzie kolo swiatyni podeszla do nas pewna pani i powitala nas w Indiach. Praktycznie caly czas wszyscy pytaja nas skad jestesmy i jak nam sie podoba. Najwazniejszym wnioskiem wyniesionym tego dnia bylo stwierdzenie, ze nikt nie chce nas tu skrzywdzic, a jedynie na nas zarobic.
Pobyt w swiatyni pozowolil nam blizej poznac wiare hinduska - rozne wcielenia tego samego Boga. Co ciekawe, swiatynia, w przeciwienstwie do reszty calego miasta, byla czysta. Wszelka woda, piasek czy inne nieczystosci byly natychmiast wymiatane przez osoby zajmujace sie porzadkiem. Zobaczylismy inne oblicze Indii - Indie pobozne.
Nastepnym naszym turystycznym celem byla Brama Indii (India Gate) - budowla stworzona dla upamietnienia udzialu indyjskiej armii w I wojnie swiatowej. Dojechalismy tam riksza, za ktora przewodnik wytargowal korzystna cene. Odczulismy wyraznie, ze kolejna zaleta poruszania sie z przewodnikiem jest to, ze placimy mniej.
Oprocz faktu, ze brama Indii to bardzo widowiskowa budowla, moglismy zauwazyc, ze jest to miejsce spedzania czasu rodzin hinduskich. Ida tam po pracy, kupuja lunch i wspolnie jedza na trawie.
Kamili zaczelo schodzic lekkie przeziebienie i zaczela doswiadczac zapachu Dehli gryzacego nieprzyzwyczajone europejskie nosy.
Spragnieni zwiedzania postanowlismy wybrac sie piechota w kierunku budynkow parlamentu, ktore znajdowaly sie w drugim koncu ulicy na ktorej bylismy - Janpath.
Po drodze sporo rozmawialismy z przewodnikiem. Dowiedzilismy sie, ze jego miesieczne wynagrodzenie to 3000 rupii (ok. 300 zl). Mniej wiecej drugie tyle udaje mu sie zarobic na napiwkach od turystow oraz prowizji za przyprowadzanie klientow do konkretnych sklepow i restauracji. Zaintrygowalo nas to, jak bardzo sobie wszyscy pomagaja - jak ktos ma klienta, to drugi stara sie mu pomoc dobic interesu, a nie zazdrosci.
Droga do budynkow parlementu okazala sie duzo dluzsza niz nam sie wydawala, wiec kiedy juz tam dotarlismy bylo ciemno. Bylismy w stanie jedynie dojrzec obrysy budynkow, wiec postanowilismy wrocic. Tym razem droga powrotna zostala pokonana metrem. Ze wzgledu na zagrozenie terrorystyczne, zostalismy przeszukani przy wejsciu. Zamist biletow maja tutaj bardzo fajne zetony, ktore zostawia sie przy wyjsciu. Prosto z metra poszlismy do restauracji na nasza pierwsza prawdziwie indyjska kolacje... ktora wypadla dokladnie w druga rocznice naszego bycia razem :D
Restauracja zarowno z zewnatrz jak i w srodku wygladala bardzo przyjemnie i caly czas towarzyszyla nam muzyka na zywo. Nielada problem mielismy z zamowieniem potraw, gdyz wszystko brzmialo dla nas obco. Wybralismy kofte oraz cos co bylo ziemniakami z warzywami. Ogolnie znosne, choc sosy byly strasznie ostre, tak ze praktyczne zabijaly prawdziwy smak potrawy. Mialo to swoja zalete, gdyz wszystko w Dehli smakuje zapachem dehli, ktory sam dosc w sobie jest dosc drazniacy. Ostry smak dosc dobrze go maskowal. Wracajac do jak to nazwalismy "smaku Dehli" - postaramy sie przywiezc orzeszki czy chipsy, ktore sa nim wrecz przesiakniete. Byc moze jest to smak jakiejs przyprawy, ktora jest nam obca. Byc moze jest spowodowany zapachem ulic Dehli przesiaknietych wonia potraw przyrzadanych na ulicy. Byc moze wilgotne geste powietrze Dehli przenika wszystko dookola.
Dostalismy do stolu pieknie podane potrawy oraz mala niespodzianke :P Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skad, na talerzy Kamili wyladowalo cos, co mialo wiecej nog niz ona. Na pewno nie bylo czescia potrawy, gdy zamawiala Vegetarian Food :D
Podobno sa 4 fazy oswajania sie z robakami w jedzeniu:
1. Wyrzuca sie jedzenie
2. Wyjmuje sie robaka i je dalej
3. Zjada sie robaka
4. Uniemozliwia sie robakowi ucieczke z talerza :D
Mamy nadzieje, ze nie dojdziemy do czwartego etapu, pozostajac na drugim :)
Na koniec posilku dostalismy wode z cytryna do umycia rak oraz cos do zlikwidowania nieprzyjemnego zapachu po posilku - mieszalo sie anyzek z jakas przyprawa i zjadalo garstke. Po zaplaceniu niemalego rachunku, wrocilismy do domu matki. Odkazilismy zoladki wodka weselna :) i poszlismy spac bacznie obserwujac czy nic nie wychodzi nam zza lozka.

wtorek, maja 30, 2006

Przylot i dzien pierwszy

Zaraz po szalonym weselu pakowalismy wszystkie przygotowane rzeczy do 4 w nocy. Padnieci nie mielismy sily robic tego dluzej. Jedynie towarzyszyla nam mysl, ze za 2 godziny musimy wstac, zeby dokonczyc przygotowania. Budzik zadzwonil bezlitosnie o godzinie 6. No tak, jeszcze tylko ... porzadnie sie wykapac przed podroza, spakowac reszte rzeczy, wymienic walute, kupic aparat, wejsc do pracy, aby dopelnic kilku formalnosci, zalatwic sprawe mebli... i mozemy jechac. Jakos tak udalo nam sie to wszystko zrobic tak, ze wpadlismy na ostatnia chwile na dworzec... bo o 12.00... a odjazd? ... o 12.00 :) tylko ze jeszcze pozostalo przepakowac jeden plecak, ktory odebralismy kilkanascie minut wczesniej. Udalo sie... jedziemy... Polskim Expressem do Warszawy. Dotarlismy na lotnisko 2 godziny przed wylotem. Tu ze stoickim spokojem oddalismy bagaze i czekalismy na odprawe. Kamila zostala dokladnie sprawdzona, gdyz urzadzenie na lotnisku wyraznie mialo jakies ale. Ostatecznie udalo znalezc sie maly kawalek slomki, ktory utkwil w kieszeni. Teraz juz tylko czekalismy na pojawienie sie samolotu. I tam sie zaczelo... wsiedlismy do klaustrofobicznie niewielkiego samolociku Lufthansy i czekalismy z niepokojem na start ... a wszyscy wokolo jakos tak dziwnie spokojni byli. Silniki zaczely huczec, samolot powoli ustawial sie na torze. Nagle poczulismy gwaltowne przyspieszenie. Lekko wcisnelo nas w fotele a samolot zaczal unosic sie w powietrze. To niesawite zobaczyc Warszawe z lotu ptaka. Niecale 1,5 godzny pozniej bylismy juz w Monachium, gdzie po dwoch godzinach ruszalismy do upragnionego Delhi. Tu komfort lotu byl zupelnie inny. Samolot z szesc razy wiekszy, obsluga bajeczna - komantuje Mariusz. Ale dla stalych bywalcow linii lotniczych to zapewne standard. Po okolo 7 gozinach lotu, o 7.00 rano miejscowego czasu wyladowalismy. Po wyjsciu z samoloty w nozdrza uderzyl dziwny zapach, wyraznie bylo czuc wilgtniejsze powietrze. Po odebraniu bagazu wyruszylismy w strone przedstawicielstwa banku, aby wymienic dolary na rupie. Spotkalismy sie z wyraznym oporem materii... Dla pana duzym problemem bylo wystawienie pokwitowania... a to drukarka nie dziala ... a to nie chcialo mu sie wypisywac pokwitowania recznie. Uparcie stalismy przy swoim i dostalismy upragniony dokument. Wyraznie rzucilo nam sie zapisywanie wszystkiego w ogromnych zeszytach, ktore pozniej powtarzalo sie w hotelach, agencjach i sklepach. Jak sie okazalo to byl dopiero poczatek. Otoz czekala nas nielada przeprawa z zabijajacymi sie o nas miejscowymi taksowkarzami. A ze nie mielismy zarezerwowanego hotelu ani pomyslu gdzie sie udac, ulatwialo im to perswadowanie, ze ich uslugi beda najlepsze a inni to oszusci. Mimo wszystko bylismy twardzi. Nawet zdecydowalismy sie zadzwonic do kilku hoteli, ale okazalo sie, ze numery telefonow z przewodnika sa nieaktualne. Zmuszeni bylismy dac sie zabrac jednemu z nagabujacych taksowkarzy do centrum. Zaproponowal konkurencyjna cene 150 rupii i jako jedyny posiadal karte licenyjna taksowki. Ledwo wyszlismy z terenu lotniska a uderzylo nas jeszcze wieksze cieplo i ostrzejszy zapach powietrza. Ale nadal bylismy twardzi ... zwatpienie przyszlo pozniej ... Wsiedlismy do taksowki i ruszylismy w strone centrum. Naszym oczom ukazal sie niezapomniany krajobraz. To bylo cos, czego sie nie spodziewalismy, a na pewno daleko odbiegalo od naszych wyidealizowanych Indii... Nie zapomnimy tego uczucia, ktore zaczelo nam towarzyszyc. Ciekawej mieszanki podekscytowania i przerazenia oraz natretnej mysli ... "i co ja robie tu"... Czulismy sie calkowicie bezradni w tym kraju, gdzie wszystko wyglada inaczej. To, ze samochody jezdza po lewej stonie zdawalo sie byc niewielkim mankamentem. Od razu przyomnial mi sie film, ktory swego czasu okazywal mi kolega z pracy. Przestawial on skrzyzowanie na ktorym samochdy, rowery, riksze i ludzie przybywali ze wszystkich stron jednoczesnie. pamietam jak smialismy sie z tego jak udaje im sie je bezkolizyjnie przejechaci. Jacko to bylo nic w porownaniu z tym jak ludzie jezdza tutaj!!!! Jadac dzis riksza, mialam wrazenie ze ja robie za klakson, a kierowca niewzruszenie jechal na przod. Tu nie ma zadnych przepisow a przynajmniej my nie dostrzegamy by jakiekolwiek obowiazywaly :D Zamast znakow drogowych uzywa sie klaksonow???? Moze dlatego, ze niektore samochody nie maja bocznych lusterek. Trabienie to jedyny sposob by zasygnalizowac swoja obecnosc na drodze. Powoduje to bezustanny halkas na ulicach. Co chwile z kazdej stony ktos trabi. Caly czas podziwiamy jak udaje im sie jezdzic w takich warunkach - co chwile wpychajacych sie samochodow, calkowitego nie przestrzegani linii wyznaczajacych pasy, ignorowania sygnalizacji swietlnej itp. Do tego musimy dodac, ze nie zauwazylismy ZADNEJ kolizji. Jednakze wrocmy do naszej podrozy w kierunku centrum. Dookola rozciagaly sie piaszczyzne, brudne tereny pelne smieci oraz ruin budynkow, w ktorych zamieszkuja ludzie. Mijalismy ludzi zebrzacych na ulicach, brudnych z dziecmi na rekach, przy czym dzieci stanowily jedynie rekwizyt, ktory mial wzbudzic litosc. Wydawalo sie nam, ze wszystko jest w ciaglej budowie albo ze przed chwila przeszlo przez miasto trzesienie ziemii. Z niecierpliwoscia wypatrywalismy wymarzonego centrum w nadziei, ze powyzszy widok sie zmieni. Nic takiego nie nastapilo. Dojechalismy do biura turystycznego. Z poczatku wydawalo nam sie, ze osoba z ktora rozmawialismy, pomaga nam w znalezieniu noclegu, tymczasem planowal juz nam pobyt w Indiach, za ktory oczywiscie musielibysmy niezle zaplacic, a on sam mialby z tego prowizje. Podejrzliwie nie zobowiazywalismy sie do niczego, jedynie nalegalismy na znalezienie hotelu. Oczywiscie okazalo sie, ze nasz rozmowca ma niesamowicie korzystna oferte hotelu, ktory z nim wspolpracuje, szczegolnie jak dowiedzial sie ze jestesmy swiezo po slubie. Kiedy juz wychodzilismy, spytal nas z jakiego jestesmy kraju. Kiedy powiedzielismy, ze jestemy z Polski, mina mu zrzedla i spytal "aha.... low budget??". Myslal, ze jestemy z Wielkiej Brytanii i liczyl, ze zarobi na nas sporo. Na pierwszy rzut oka hotel o nazwie SunStar wydawal nam sie marny, niemniej jednak po calym dniu stwierdzilismy, ze w porownaniu z innymi okolicznymi hotelami prezentuje sie naprawde niezle. W kazdym razie my zweryfikowalismy swoje oczekiwania. Mamy lazienke, lodowke, telewizor, wentylator i klimatyzacje za jedyne (!) 600 rupii. Pierwsze chwile sam na sam w hotelu nie byly latwe. Tu pojawilo sie wspomniane wyzej zwatpienie. Knulismy podstepnie zrobienie tego dnia 1000 zdjec i wrocenie do Polski. Zaszylibysmy sie wowczas pod Lodzia i jak gdyby nigdy nic wrocilibysmy 22 czerwca z ... INDII :D Negatywne emocje postanowilismy przespac. W trakcie czterogodzinnej drzemce nasza nieswiamosc pracowala nad tym, aby podjac wyzwanie aklimatyzacji. Wstalismy z duzo bardziej pozytywnym nastawieniem. Postanowilismy rozejrzec sie po okolicy. Wychodzac z hotelu znowu uderzyl w nas zar ciezkiego delhijskiego powietrza. Z czasem przestalismy zwracac na to uwage. Rozwniez coraz mniej przeszkadzaly nam brudne ulice. Przyzwyczailismy sie do specyficznej urody miasta - sklepikow, ludzi zyjacych na ulicach i zaczepiajacych nas na kazdym kroku.
Postanowilismy udac sie do pobliskiej swiatyni na pieszo, gdyz mapa, ktora posiadalismy sugerowala, ze znajduje sie ona calkiem niedaleko. Jednak pierwsza osoba, ktora zapytalismy, jak sie do niej dostac, stwierdzila, iz dotarcie tam zajmie przynajmniej 45 minut. Nie zrazilo to nas i ruszylismy dalej, przedzierajac sie przez ulice, na ktorych bezustannie towarzyszyl nam halas oraz obawa, ze za chwile ktos nas potraci. Dotarlismy do glownej drogi, przy ktorej znajdowalo sie metro. Rozgladalismy sie za stacja metra. Kiedy udalo sie ja znalezc, tuz za nia ukazal sie naszym oczom market. Tak przynajmniej nazywane jest cos w rodzaju wielkiego ulicznego rynku. Mielismy zboczyc tylko na chwile, ale kolejne uliczki wciagaly nas coraz bardziej. Kamila upatrzyla dwie pary cudownych, wspanialych butow, po ktore jednak nie zdazylismy juz pozniej wrocic. Niezliczona ilosc kolorowych rzeczy (ubran, butow, poscieli, jedzenia) na sprzedaz, jakze odmiennych, od tych ktore mozemy kupic w Polsce, powodowala, iz coraz bardziej zbaczalismy z trasy.
Trenowalismy negocjacje handlowe z tubylcami, aby poznac ich zachowania i strategie dzialania (sprzedawcy unikali podawania cen, namawiajac na przymierzanie posiadanego asortymentu). Kamila z zalem odchodzila od stoisk z ciuszkami, slyszac za swoimi plecami jak sprzedawcy obnizaja ceny produktow. Potrzeba nam jednak jeszcze wielu doswiadczen, aby dokladniej poznac intencje tutejszych ludzi. Ku naszemu zdziwieniu w jednej z uliczek dostrzeglismy McDonalda. Obawiajac sie o nasze zoladki, pierwszego dnia wolelismy zjesc cos sprawdzonego.Jednak zdziwilismy sie, ze poza fishmakiem nic nie wygladalo dla nas znajomo. Co ciekawe w ofercie byla ogromna ilosc posilkow wegetarianskich. Spalaszowalismy male co nieco i zaczlismy zbierac sie do powrotu, gdyz zaczelo sie zmierzchac.Po pol godzinnym marszu zorientowalismy sie, ze nie zblizamy sie do miejsca, gdzie znajduje sie nasz hotel. Nawet niektorzy rikszarze nie za bardzo wiedzieli jak sie tam dostac. Na szczescie znalazl sie jeden, ktory zaoferowal sie nas zawiezc na miejsce za 10 rupii. Niestety w polowie trasy zatrzymal sie i stwierdzil ze chce za przejazd 25 rupiii. Jako dumni negocjatorzy postanowilismy nie wspolpracowac z tego typu przedsiebiorca :-) Za chwilie znalazl sie oczywiscie inny wlasciciel biura turystycznego, ktory zaoferowal nam pomoc jednego ze swoich ziomkow. W jego towarzystwie w ciagu kilku minut dotarlismy do celu. Z radoscia zauwazylismy, iz w pobliskim sklepie mozna kupic za 48 rupii 2-litrowa Coca-Cole, ktora stala sie nagroda za trud dzisiejszego dnia. Wrocilismy do pokoju, wzielismy zimny prysznic i .... c. d. n.