People are strange when you're a stranger, faces look ugly when you alone ... - dzien drugi Tego dnia zrozumielismy, ze kluczem do sukcesu jest pokonanie strachu przed innoscia. Ale po kolei ... Okolo godziny 10 obudzil nas telefon w pokoju hotelowym. Polprzytomni odebralismy go, jednak nie za bardzo rozumiejac co mowi do nas recepcjonista, poszlismy spac dalej. Gdy telefon ponownie zadzwonil o 11.30 zaczelismy podejrzewac, iz nasz pokoj nie zostal zarezerwowany na dluzej, co potwierdzil glos w sluchawce. Nagle sennosc odeszla na bok. Nawet nie rozbierajac pidzam, szybko narzuciwszy cos na siebie szybko pobieglismy do "zaprzyjaznionego" biura podrozy. Nasz opiekun potwierdzil, ze nie ma dla nas wolnego miejsca. Teraz bylismy juz pewni, ze pokoj w hotelu byl tylko jednorazowym wybiegiem zachecajacym do skorzystania z oferty biura. OPiekun przedstawil nam propozycje nie do odrzucenia - 165$ zamiast wczorajszych 230$ za 10 dni spedzonych w Sinigar w domach na wodzie. Po chwili namyslu postanowilismy pojechac. Jedynym problemem bylo to, ze autobus wyjezdzal za godzine, a my nie bylismy jeszcze spakowani. Dostalismy 15 minut na spakowanie sie. W blyskawicznym tempie dotarlismy do hotelu w obstawie chlopaka z biura, zebysmy czasem po drodze nie zgineli. W ekspresowym tempie spakowalismy sie. Po powrocie do biura zauwazylismy, ze osob, z ktorymi mielismy jechac tym samym autobusem, juz nie bylo. Jak sie domyslelismy z tonu rozmowy wlasciciela z jednym ze swoich pracownikow - jest jakis problem. Od slowa do slowa okazalo sie ze nie ma dla nas miejsca w autobusie w dniu dzisiejszym. Powiedzielismy, ze nie mamy zamiaru z nimi dluzej wspolpracowac i zazadalismy zwrotu pieniedzy. Oczywiscie byla taka opcja, ale wlasciciel biura zaoferowal, ze podrzuci nas polowe drogi jeepem a reszte pokonamy innym autobusem. Widzac nasze wahanie, przedstawil nam druga opcje. Zaproponal, ze zostaniemy jeszcze jeden dzien na jego koszt w domu jego matki, dostaniemy przewodnika oraz ze zaprasza nas na kolacje. Ta oferta wydawala nam sie korzystniejsza i dawala mozliwosc taniego spedzenia jeszcze jednego dnia w Dehli. Ponadto wydawala sie bezpieczniejsza niz jazda jeepem, szczegolnie w nocy. Kretymi uliczkami zostalismy zaprowadzeni do domu matki wlasciciela biura. Daleko bylo mu do standardu hotelu, co najwazniejsze jednak wydawal sie byc czysty. Szybciutko rozpakowalismy najpotrzebniejsze rzeczy i wzielismy prysznic. Dodajmy, ze srednia temperatura w Dehli wynosila ok. 40 st. celsjusza, wiec pot lal sie z nas niemilosiernie.
Zapytalismy o przewodnika. W oczekiwaniu na niego matka zaprosila nas na sniadanie i herbate. W miedzyczasie oprowadzila nas po swoim mieszkaniu, pokazujac swoj dobytek. Kolorystycznie wnetrza przypominaly nasze mieszkanko .... ahhhhhh - cieple kolory poczawszy od zoltego, poprzez czerwony az do fioletowego. Na sniadanie dostalismy tosty, piekielnie slodka herbate z mlekiem i bardzo slone maslo. Z lekkim niepokojem spojrzelismy na podany posilek i duza ostroznoscia przystapilismy do jedzenia. Przez kolejne pol, czekajac na przewodnika, ogladalismy indyjskie seriale wraz z matka i jej mlodszym synem. Kilka chwil pozniej w drzwiach pojawil sie przewodnik, jednak stwierdzil, ze o tej porze jest zbyt goraco na zwiedzanie i zasugerowal zostac jeszcze godzine. Poszlismy odpoczac w naszych nowych lozkach, bacznie obserwujac czy nie ma w nich robakow. :)
Ledwo wstalismy po 17. Roznica czasu ciagle dawala nam sie we znaki. Wyjrzelismy na korytarz - przewodnik juz na nas czekal. Zastanawialismy sie co jeszcze moze nas czekac tego dnia.
Przewodnik zaczal prowadzic nas na market, ale powiedzielismy mu, ze spedzilismy tam caly wczorajszy dzien. Chcielismy zwiedzac miasto. W pierwszej kolejnosci pojechalismy do swiatyni hinduskiej, do ktorej poprzedniego dnia nie udalo nam sie dotrzec.
Juz po tych pierwszych minutach spedzonych z przewodnikiem, zauwazylismy, ze z nim jest nam duzo latwiej poruszac sie po miescie. Jego obecnosc dawala nam swojego rodzaju ochrone przed nachalnymi sprzedawcami. Dawal nam wiele cennych uwag odnosnie funkcjonowania w Dehli. M. in. przedstawil nam strategie targowania. Sugerowal, ze nie wolno wdawac sie w polemike, nalezy odejsc kilka krokow, a sprzedawca prawdopodobnie sam zaproponuje nizsza cene. Jednoczesnie uswiadomilismy sobie, ze wlasnie w taki sposob, choc dosc przypadkowo, udalo nam sie uzyskac znizke w biurze podrozy. Dosc duzym mankamentem naszego przewodnika byl to, ze slabo poslugiwal sie jezykiem angielskim, co go poczatkowo bardzo blokowalo. Jednak zauwazywszy, ze nie przeszkadza nam to zbytnio, zaczal opowiadac o swojej zonie, dwojgu 1 i 3-letnich dzieciach mieszkajacych w polnocnej czesci Indii, ktorych nie widzial juz od 5 miesiecy.
Ciekawe bylo to, ze miejscowi witali nas z otwartoscia. Dzieci ochoczo podchodzily do nas i podawaly reke. W ogrodzie kolo swiatyni podeszla do nas pewna pani i powitala nas w Indiach. Praktycznie caly czas wszyscy pytaja nas skad jestesmy i jak nam sie podoba. Najwazniejszym wnioskiem wyniesionym tego dnia bylo stwierdzenie, ze nikt nie chce nas tu skrzywdzic, a jedynie na nas zarobic.
Pobyt w swiatyni pozowolil nam blizej poznac wiare hinduska - rozne wcielenia tego samego Boga. Co ciekawe, swiatynia, w przeciwienstwie do reszty calego miasta, byla czysta. Wszelka woda, piasek czy inne nieczystosci byly natychmiast wymiatane przez osoby zajmujace sie porzadkiem. Zobaczylismy inne oblicze Indii - Indie pobozne.
Nastepnym naszym turystycznym celem byla Brama Indii (India Gate) - budowla stworzona dla upamietnienia udzialu indyjskiej armii w I wojnie swiatowej. Dojechalismy tam riksza, za ktora przewodnik wytargowal korzystna cene. Odczulismy wyraznie, ze kolejna zaleta poruszania sie z przewodnikiem jest to, ze placimy mniej.
Oprocz faktu, ze brama Indii to bardzo widowiskowa budowla, moglismy zauwazyc, ze jest to miejsce spedzania czasu rodzin hinduskich. Ida tam po pracy, kupuja lunch i wspolnie jedza na trawie.
Kamili zaczelo schodzic lekkie przeziebienie i zaczela doswiadczac zapachu Dehli gryzacego nieprzyzwyczajone europejskie nosy.
Spragnieni zwiedzania postanowlismy wybrac sie piechota w kierunku budynkow parlamentu, ktore znajdowaly sie w drugim koncu ulicy na ktorej bylismy - Janpath.
Po drodze sporo rozmawialismy z przewodnikiem. Dowiedzilismy sie, ze jego miesieczne wynagrodzenie to 3000 rupii (ok. 300 zl). Mniej wiecej drugie tyle udaje mu sie zarobic na napiwkach od turystow oraz prowizji za przyprowadzanie klientow do konkretnych sklepow i restauracji. Zaintrygowalo nas to, jak bardzo sobie wszyscy pomagaja - jak ktos ma klienta, to drugi stara sie mu pomoc dobic interesu, a nie zazdrosci.
Droga do budynkow parlementu okazala sie duzo dluzsza niz nam sie wydawala, wiec kiedy juz tam dotarlismy bylo ciemno. Bylismy w stanie jedynie dojrzec obrysy budynkow, wiec postanowilismy wrocic. Tym razem droga powrotna zostala pokonana metrem. Ze wzgledu na zagrozenie terrorystyczne, zostalismy przeszukani przy wejsciu. Zamist biletow maja tutaj bardzo fajne zetony, ktore zostawia sie przy wyjsciu. Prosto z metra poszlismy do restauracji na nasza pierwsza prawdziwie indyjska kolacje... ktora wypadla dokladnie w druga rocznice naszego bycia razem :D
Restauracja zarowno z zewnatrz jak i w srodku wygladala bardzo przyjemnie i caly czas towarzyszyla nam muzyka na zywo. Nielada problem mielismy z zamowieniem potraw, gdyz wszystko brzmialo dla nas obco. Wybralismy kofte oraz cos co bylo ziemniakami z warzywami. Ogolnie znosne, choc sosy byly strasznie ostre, tak ze praktyczne zabijaly prawdziwy smak potrawy. Mialo to swoja zalete, gdyz wszystko w Dehli smakuje zapachem dehli, ktory sam dosc w sobie jest dosc drazniacy. Ostry smak dosc dobrze go maskowal. Wracajac do jak to nazwalismy "smaku Dehli" - postaramy sie przywiezc orzeszki czy chipsy, ktore sa nim wrecz przesiakniete. Byc moze jest to smak jakiejs przyprawy, ktora jest nam obca. Byc moze jest spowodowany zapachem ulic Dehli przesiaknietych wonia potraw przyrzadanych na ulicy. Byc moze wilgotne geste powietrze Dehli przenika wszystko dookola.
Dostalismy do stolu pieknie podane potrawy oraz mala niespodzianke :P Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skad, na talerzy Kamili wyladowalo cos, co mialo wiecej nog niz ona. Na pewno nie bylo czescia potrawy, gdy zamawiala Vegetarian Food :D
Podobno sa 4 fazy oswajania sie z robakami w jedzeniu:
1. Wyrzuca sie jedzenie
2. Wyjmuje sie robaka i je dalej
3. Zjada sie robaka
4. Uniemozliwia sie robakowi ucieczke z talerza :D
Mamy nadzieje, ze nie dojdziemy do czwartego etapu, pozostajac na drugim :)
Na koniec posilku dostalismy wode z cytryna do umycia rak oraz cos do zlikwidowania nieprzyjemnego zapachu po posilku - mieszalo sie anyzek z jakas przyprawa i zjadalo garstke. Po zaplaceniu niemalego rachunku, wrocilismy do domu matki. Odkazilismy zoladki wodka weselna :) i poszlismy spac bacznie obserwujac czy nic nie wychodzi nam zza lozka.