Podroz do Indii

niedziela, czerwca 04, 2006

Swiatynia Shankaracharya - dzien szosty
Wstalismy skoro swit okolo godziny 11 (no coz w Polsce jest wlasnie 6.30 :P). Zjedlismy sniadanko zlozone z omleta i tostow oraz lekko przeslodzonej herbaty. Wlasnie zamierzalismy wyruszac w strone swiatyni, oczywiscie w towarzystwie Goluma, kiedy do biura zawolal nas wlasciciel. Jak zawsze z propozycja nie do odrzucenia. Zaproponowal nam wyjazd w gory na 5 dni za jedyne 272 $ / osobe :D Oczywiscie utwierdzal w tym, ze jest to oferta nie do odrzucenia, ze nikt w okolicy nie jest w stanie go pobic. Wedlug przewodnika powinnismy zaplacic ok. 40 $ / dzien. On sobie policzyl duzo wiecej. Na chwile obecna nie jestesmy zainteresowani wyjazdem za takie pieniadze, aczkolwiek wspinaczka na Himalaje brzmi kuszaco. Zobaczymy jak sie sprawy rozwina - bedziemy cwiczyc nasze umiejetnosci negocjacyjne. Na chwile obecne zamierzamy obejrzec wszystko w okolicy. Ewentualnie wczesniej wyruszyc w dalsza droge do Leh w Ladakh.
Tymczasem okolo 14.00 wyruszylismy w strone swiatyni. Mielismy do pokonania trase 5.5 km, wiec zdecydowalismy sie na piesza wedrowke. Trasa wiodla przez krete serpentyny az do samego szczytu, jednak zapal nas nie opuszczal. Juz na samym poczatku zolnierze spisali ponownie nasze dane z paszportow, zaraz potem moglismy isc dalej. Droga ku szczytowi byla bardzo przyjemna. Rozmawialismy z Golumem o jego rodzinie, rodzinnym domu, zwyczajach. Nawet wymienilismy sie adresami i obiecalismy mu przyslac do niego nasze wspolne zdjecia. W ciagu poltorej godziny udalo nam sie dotrzec na szczyt. Tam zaskoczyla nas kolejna kontrola. Tym razem bardziej dokladna, przeszukano nasze plecaki oraz nasze kieszenie. Z jakiegos niewiadomego nam powodu kazano zaostawic dwie paczki lekarstw i plyte CD (warto dodac ze w kieszeni plecaka bylo przynajmniej kilkanascie innych opakowan). Byc moze zabrano je po to, zebysmy mieli po co wrocic :D
Rozpoczela sie wedrowka wzdluz dlugich schodow prowadzacych do swiatymi. Bylo ich okolo 300. Mijalismy bardzo wielu odswietnie ubranych hindusow, ktorzy i tu bardzo przyjaznie nas witali. Kiedy dotarlismy do samej swiatyni, miala miejsce kolejna - trzecia kontrola - nas i naszego ekwipunku, ale poniewaz zolnierze nie znalezli niczego podejrzanego, moglismy pojsc dalej. W swiatyni znajdowal sie rodzaj oltarzyka przy ktorym siedzial pewien hindus. Kazdy podchodzil do niego. Rysowal kazdemu kropke na czole jako znak boga, nastepnie w jedna reke wlewal wode a w druga dawal troche ryzu. Wode nalezalo wypic a ryz zjesc. Odwazylismy sie na zjedzenie odrobiny prazonego ryzu. Nastepnie wszyscy podchodzili do posagu boga Ganeszy, proszac go o laski. Ciekawe jest to, ze wzdluz drogi do swiatynii jak i w niej wnetrzu znajdowaly sie wiszace dzwonki, w ktore kazdy wchodzacy uderzal. Mialo to symbolizowac modlitwe. Po opuszczeniu swiatyni przysiadlismy sie do grupki hinduskiej. Rozbawione dzieci zagadywaly nas.
W drodze powrotnej rozmyslalismy co dalej zrobic. I jutro wybieramy sie na zwiedzanie pobliskich meczetow oraz fortu. Po zejsciu na dol do miasta Kamile zlapal kryzys - naglego zmeczenia zgielkiem, smrodem ulicznego gwaru. Po doswiadczeniu tego zgielku, bedziemy sklaniac sie do znalezienia ciszy i spokoju. Zaraz bedziemy wracac do domu na kolacje, marzac o kanapce z pomidorem :D, takiej jak na Marty i Krzyska weselu :-)