Wyruszamy do Lehu - dzien dwunasty
Dzien zaczal sie koszmarnie :D Musielismy wstac o 5 30 (Polskiego czasu o ... 2 00). Od samego rana mielismy male spiecie z wlascicielem lodzi. Niby drobiazg, bo pod nasza nieobecnasc (trekking) zginely Mariusza buty, co zgosilismy juz poprzedniego dnia. Syn wlasciciela beztrosko twierdzil, ze bedziemy je mogli u\odebrac u niego w Delhi za dwa tygodnie, przed powrotem do Polski. Zdawalo sie do niego nie docierac to, ze wowczas na niewiele nam sie zdadza, gdyz bedziemy mosieli kupic nowe. Jedyne, jakie Mariusz mial na zmiane to buty za kostke, zimowe - w sam raz na wspinaczke, ale malo praktyczne na 40 stopniowe upaly. Ale przeciez o co nam chodzi - pytal ze zdziwieniem wlasciciel???? Na szczescie mala awantura o 6 rano w domu + obawa wlasciciela o to, ze inni mieszkancy moga cos uslyszec poskutkowala. Buty jakby wyrosly spod ziemi i sie znalazly :) A jedna z teorii wlasciciela co do ich braku mowila, ze moze ktos idac do miasta je zalozyl i ze na pewna sie znajda (!) Ale to dopiero poczatek atrakcji dnia 12. Zaraz po "aferze sandalowej" okazalo sie, ze nasz "kochany" menedzer :D zapomnial (?), ze mial zaplacic za nasza podroz do Lehu - umowa z wczesniejszych negocjacji. Jak sie pozniej okazalo nie tylko o tym zapomnial ale i o zarezerwowaniu dla nas bietow na autobus ... Po dotarciu na dworzec autobusowy okazalo sie, ze nie ma dla nas miejsca w autobusie. Kierowca zaproponowal nam, ze mozemy skorzystac z miejsc w "pierwszej klasie" - czyli usiasc kolo niego na froncie z innymi 7 - 9 osobami. Dobrze ze nie zaproponowal nam miejsc na dachu, bo i tak jezdzacych ludzi widzielismy. Nie wdajac sie w szczegoly "afera autobusowa" (chyba mamy wiecej afer w ciagu 2 h niz ciagu miesiaca w Polsce - no dobra, nie ;) trwala kolo godziny. Pasazerow przybywalo i rzeczywiscie miejsca dla nas nie bylo. Nie chcac zostawac dluzej w Srinagarze musielismy zgodzic sie na podroz w kabinie kierowcy. Nadszedl moment kiedy to, "jednoczesnie kocha sie i nienawidzi to miejsce". Na froncie nie siedzielismy dluzej niz 15 / 20 minut. W chwile po tym, kiedy autobus ruszyl, znalazly sie dwie osoby, ktore zamienily sie z nami miejscami. Usiedlismy na samym koncu autobusu hmmmm czy wymienilismy siekierke na kijek ...Jazda autobusem w Indiach absolutnie w niczym nie przypomina tego, co znamy z polskich realiow. Jechalismy autobusem deluxe. Jestesmy ciekawi, co przychodzi wam na mysl, kiedy czytacie "deluxe". Pewnie to, co przychodzilo nam do glowy - wypasisty nowoczesny, klimatyzowany autobus z telewizja i innymi bajerami. Otoz, nie. Prawde mowiac najgorszy polski autobus, jaki widzialem w ciagu ostatnich kilku lat byl o niebo lepszy od tutejszego wysokiego standardu deluxe. Aczkolwiek zwazywszy na warunkich w jakich te autobusy jezdza i na sposob jazdy kierowcow - nie ma sie czemu dziwic.Zajelismy wygodniejsze (?) miejsca a autobus jechal dalej... tak naprawde zaczela sie jazda pelna niezapomnianych wrazen. Kiedy tylko wyjechalismy z miast krajobraz stawal sie coraz bardziej gorzysty, zas autobus zaczal piac sie po kretych drogach. Trasa, ktora podazalismy jest czynna tylko kilka miesiecy w ciagu roku i jest w ciaglym remoncie. Poniewaz droga calkowicie prowadzi przez gory, wiec jak sie mozna domyslec nielatwo jest utrzymac ja w nalezytym porzadku (tzn. indyjskiego porzadku ;-). Co jakis czas na drodze pojawialy sie kamienie lub fragmenty bardzo slabo przejezdne. Oczywiscie nie bylo mowy o zadnych barierkach bezpieczenstwa, mimo iz jezdnia umiejscowiona jest na skraju zbocza gory oraz srednio co kilkaset metrow jest bardzo ostry zakret (kat > 90 stopni). Poza tym sama szerokosc drogi jest kontrowersyjna, gdyz jak na warunki europejskie nadawalaby sie dla conajwyzej ruchu jednokierunkowego. Tymczasem tutaj, mimo iz niewielki fragment byl jednokierunkowy, ruch odbywal sie w obydwie strony. Niesamowita gimnastyka samochodowa towarzyszyla sytuacjom, kiedy spotykaly sie dwa autobusy, badz autobus i ciezarowka. Zazwyczaj jeden z pojazdow stawal, zas drugi balansujac na skraju przepasci, staral sie ominac ten pierwszy. Aczkolwiek zanim dochodzilo do wymijania, zazwyczaj obydwaj rozpedzeni kierowcy beztrosko pedzili nie zwazajac na nic z predkoscia, ktora daleko przekraczala wszelkie normy bezpieczenstwa na tego typu drodze. Czesto okazywalo sie, ze dopiero na zakrecie kierowcy zauwazali sie na wzajem, z ogromnym wrzaskiem trabili na siebie i hamowali z calych sil, tak ze stawali kilkadziesiat centymetrow od siebie. Pozniej klocili sie przez kilka minut, ktory komu ma ustapic i dopiero po tym przystepowali do manewru wymijania. Na drogach indyjskich panuje zasada "im wiekszy pojazd, tym wiecej praw rosci sobie na drodze", totez spotkania dwoch duzych pojazdow czesto prowadzilo do konfliktow.Pedzac z ogromna jak na te warunki predkoscia, podskakiwalismy co chwile (co bylo dla Kamili szczegolnie bolesne ze wzgledu na pozostalosc po wczorajszym zjezdzaniu z gorki), zoladki wywracaly do gory nogami, zas serce podchodzilo co chwile do gardla, kiedy wchodzilismy w kolejny ostry zakret, a kierowca nawet nie raczyl przyhamowac. Poza tym kurz dostawal sie kazda szczelina autobusu uniemozliwiajac nam oddychanie. Ilosc wrazen, jaka dostarczala nam jazda, mozna zapewne porownac ze skokiem na bungee.Osloda tej karkolomnej jazdy byly niesamowite widoki, ktore moglismy podziwiac (choc w tych warunkach nie bylo to latwe) za oknem. Kamila podekscytowana szalala z aparatem fotografujac zmieniajaca sie scenerie. Poznym popoludniem dotarlismy do miejscowosci Kargil, gdzie zatrzymalismy sie na noc. Ze wzgledu na trase gorska, autobusy nie jezdza noca. Tu tez rozeszly sie nasze drogi z Georgem, Anglikiem z ktorym chodzilismy po gorach, gdyz on preferowal naocleg najtanszy z mozliwych, a my zwazwyszy na Indyjskie standardy, wolelismy zaplacic nieco wiecej. My przynajmniej mielismy lozko, nawet dwa, George musial zadowolic sie "deska do spania". Zaraz po znalezieniu noclegu wyruszylismy na miasto. Mamy chyba dar do przyciagania do siebie pozytywnych ludzi. Na naszej drodze pojawil sie miejscowy Hindus. Poczatkowo myslelismy, ze chce nam cos sprzedac i juz kombinowalismy jak sie go pozbyc, kiedy od slowa do slowa okazalo sie, ze pracuje w Delhi i na wakacje przyjechal do rodzinnego domu. Nami zainteresowal sie z czystej uprzejmosci w stosunku do obcokrajowcow. Oprowadzil nas po wszystkich zakamarkach Kargilu, opowiadajac jego historie oraz zycie tutejszych mieszkancow. Spedzilismy wspolnie caly wieczor, na koniec odprowadzil nas do hotelu, gdzie przed pozegnaniem wymienilismy adresy i obiecalismy sobie pozostac w kontakcie. To jest niesamowite w tym kraju, ze ludzie potrafia podejsc do ciebie na ulicy, po to by cie powitac w Indiach, zapytac jak ci sie podoba, zaoferowac pomoc. Ech fajnie tu.
W Kargilu spotkalismy tez Australijki (matke z corka), ktore poznalismy w autobusie jadac do Srinagaru. Okazalo sie, ze takze jada do Lehu. Jaki ten swiat maly...
Dzien zaczal sie koszmarnie :D Musielismy wstac o 5 30 (Polskiego czasu o ... 2 00). Od samego rana mielismy male spiecie z wlascicielem lodzi. Niby drobiazg, bo pod nasza nieobecnasc (trekking) zginely Mariusza buty, co zgosilismy juz poprzedniego dnia. Syn wlasciciela beztrosko twierdzil, ze bedziemy je mogli u\odebrac u niego w Delhi za dwa tygodnie, przed powrotem do Polski. Zdawalo sie do niego nie docierac to, ze wowczas na niewiele nam sie zdadza, gdyz bedziemy mosieli kupic nowe. Jedyne, jakie Mariusz mial na zmiane to buty za kostke, zimowe - w sam raz na wspinaczke, ale malo praktyczne na 40 stopniowe upaly. Ale przeciez o co nam chodzi - pytal ze zdziwieniem wlasciciel???? Na szczescie mala awantura o 6 rano w domu + obawa wlasciciela o to, ze inni mieszkancy moga cos uslyszec poskutkowala. Buty jakby wyrosly spod ziemi i sie znalazly :) A jedna z teorii wlasciciela co do ich braku mowila, ze moze ktos idac do miasta je zalozyl i ze na pewna sie znajda (!) Ale to dopiero poczatek atrakcji dnia 12. Zaraz po "aferze sandalowej" okazalo sie, ze nasz "kochany" menedzer :D zapomnial (?), ze mial zaplacic za nasza podroz do Lehu - umowa z wczesniejszych negocjacji. Jak sie pozniej okazalo nie tylko o tym zapomnial ale i o zarezerwowaniu dla nas bietow na autobus ... Po dotarciu na dworzec autobusowy okazalo sie, ze nie ma dla nas miejsca w autobusie. Kierowca zaproponowal nam, ze mozemy skorzystac z miejsc w "pierwszej klasie" - czyli usiasc kolo niego na froncie z innymi 7 - 9 osobami. Dobrze ze nie zaproponowal nam miejsc na dachu, bo i tak jezdzacych ludzi widzielismy. Nie wdajac sie w szczegoly "afera autobusowa" (chyba mamy wiecej afer w ciagu 2 h niz ciagu miesiaca w Polsce - no dobra, nie ;) trwala kolo godziny. Pasazerow przybywalo i rzeczywiscie miejsca dla nas nie bylo. Nie chcac zostawac dluzej w Srinagarze musielismy zgodzic sie na podroz w kabinie kierowcy. Nadszedl moment kiedy to, "jednoczesnie kocha sie i nienawidzi to miejsce". Na froncie nie siedzielismy dluzej niz 15 / 20 minut. W chwile po tym, kiedy autobus ruszyl, znalazly sie dwie osoby, ktore zamienily sie z nami miejscami. Usiedlismy na samym koncu autobusu hmmmm czy wymienilismy siekierke na kijek ...Jazda autobusem w Indiach absolutnie w niczym nie przypomina tego, co znamy z polskich realiow. Jechalismy autobusem deluxe. Jestesmy ciekawi, co przychodzi wam na mysl, kiedy czytacie "deluxe". Pewnie to, co przychodzilo nam do glowy - wypasisty nowoczesny, klimatyzowany autobus z telewizja i innymi bajerami. Otoz, nie. Prawde mowiac najgorszy polski autobus, jaki widzialem w ciagu ostatnich kilku lat byl o niebo lepszy od tutejszego wysokiego standardu deluxe. Aczkolwiek zwazywszy na warunkich w jakich te autobusy jezdza i na sposob jazdy kierowcow - nie ma sie czemu dziwic.Zajelismy wygodniejsze (?) miejsca a autobus jechal dalej... tak naprawde zaczela sie jazda pelna niezapomnianych wrazen. Kiedy tylko wyjechalismy z miast krajobraz stawal sie coraz bardziej gorzysty, zas autobus zaczal piac sie po kretych drogach. Trasa, ktora podazalismy jest czynna tylko kilka miesiecy w ciagu roku i jest w ciaglym remoncie. Poniewaz droga calkowicie prowadzi przez gory, wiec jak sie mozna domyslec nielatwo jest utrzymac ja w nalezytym porzadku (tzn. indyjskiego porzadku ;-). Co jakis czas na drodze pojawialy sie kamienie lub fragmenty bardzo slabo przejezdne. Oczywiscie nie bylo mowy o zadnych barierkach bezpieczenstwa, mimo iz jezdnia umiejscowiona jest na skraju zbocza gory oraz srednio co kilkaset metrow jest bardzo ostry zakret (kat > 90 stopni). Poza tym sama szerokosc drogi jest kontrowersyjna, gdyz jak na warunki europejskie nadawalaby sie dla conajwyzej ruchu jednokierunkowego. Tymczasem tutaj, mimo iz niewielki fragment byl jednokierunkowy, ruch odbywal sie w obydwie strony. Niesamowita gimnastyka samochodowa towarzyszyla sytuacjom, kiedy spotykaly sie dwa autobusy, badz autobus i ciezarowka. Zazwyczaj jeden z pojazdow stawal, zas drugi balansujac na skraju przepasci, staral sie ominac ten pierwszy. Aczkolwiek zanim dochodzilo do wymijania, zazwyczaj obydwaj rozpedzeni kierowcy beztrosko pedzili nie zwazajac na nic z predkoscia, ktora daleko przekraczala wszelkie normy bezpieczenstwa na tego typu drodze. Czesto okazywalo sie, ze dopiero na zakrecie kierowcy zauwazali sie na wzajem, z ogromnym wrzaskiem trabili na siebie i hamowali z calych sil, tak ze stawali kilkadziesiat centymetrow od siebie. Pozniej klocili sie przez kilka minut, ktory komu ma ustapic i dopiero po tym przystepowali do manewru wymijania. Na drogach indyjskich panuje zasada "im wiekszy pojazd, tym wiecej praw rosci sobie na drodze", totez spotkania dwoch duzych pojazdow czesto prowadzilo do konfliktow.Pedzac z ogromna jak na te warunki predkoscia, podskakiwalismy co chwile (co bylo dla Kamili szczegolnie bolesne ze wzgledu na pozostalosc po wczorajszym zjezdzaniu z gorki), zoladki wywracaly do gory nogami, zas serce podchodzilo co chwile do gardla, kiedy wchodzilismy w kolejny ostry zakret, a kierowca nawet nie raczyl przyhamowac. Poza tym kurz dostawal sie kazda szczelina autobusu uniemozliwiajac nam oddychanie. Ilosc wrazen, jaka dostarczala nam jazda, mozna zapewne porownac ze skokiem na bungee.Osloda tej karkolomnej jazdy byly niesamowite widoki, ktore moglismy podziwiac (choc w tych warunkach nie bylo to latwe) za oknem. Kamila podekscytowana szalala z aparatem fotografujac zmieniajaca sie scenerie. Poznym popoludniem dotarlismy do miejscowosci Kargil, gdzie zatrzymalismy sie na noc. Ze wzgledu na trase gorska, autobusy nie jezdza noca. Tu tez rozeszly sie nasze drogi z Georgem, Anglikiem z ktorym chodzilismy po gorach, gdyz on preferowal naocleg najtanszy z mozliwych, a my zwazwyszy na Indyjskie standardy, wolelismy zaplacic nieco wiecej. My przynajmniej mielismy lozko, nawet dwa, George musial zadowolic sie "deska do spania". Zaraz po znalezieniu noclegu wyruszylismy na miasto. Mamy chyba dar do przyciagania do siebie pozytywnych ludzi. Na naszej drodze pojawil sie miejscowy Hindus. Poczatkowo myslelismy, ze chce nam cos sprzedac i juz kombinowalismy jak sie go pozbyc, kiedy od slowa do slowa okazalo sie, ze pracuje w Delhi i na wakacje przyjechal do rodzinnego domu. Nami zainteresowal sie z czystej uprzejmosci w stosunku do obcokrajowcow. Oprowadzil nas po wszystkich zakamarkach Kargilu, opowiadajac jego historie oraz zycie tutejszych mieszkancow. Spedzilismy wspolnie caly wieczor, na koniec odprowadzil nas do hotelu, gdzie przed pozegnaniem wymienilismy adresy i obiecalismy sobie pozostac w kontakcie. To jest niesamowite w tym kraju, ze ludzie potrafia podejsc do ciebie na ulicy, po to by cie powitac w Indiach, zapytac jak ci sie podoba, zaoferowac pomoc. Ech fajnie tu.
W Kargilu spotkalismy tez Australijki (matke z corka), ktore poznalismy w autobusie jadac do Srinagaru. Okazalo sie, ze takze jada do Lehu. Jaki ten swiat maly...
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home